Olympus OM-D E-M1X w naszych rękach
1. Olympus OM-D E-M1X w naszych rękach
Dokładnie rok temu Panasonic, czyli drugi z producentów aparatów na bagnet M43, pokazał swojego fotograficznego flagowca - G9. Olympus z kolei w 2018 roku nie zaskoczył żadną premierą, nawet na Photokinie. Jak widać, producent swoje moce przerobowe zainwestował w tworzenie pierwszego w systemie aparatu ze zintegrowanym gripem, dla którego oczywistą grupą docelową wydają się fotografowie sportu czy fotoreporterzy. Zasadniczym pytaniem jest jednak, czy w takim zastosowaniu sensor nie jest pewnego rodzaju "wąskim gardłem" - wiadomo bowiem, że w takiej fotografii liczy się wysoka jakość zdjęć nawet w słabych warunkach oświetleniowych a, jak wykazały nasze poprzednie testy, sensor, który E-M1X współdzieli z E-M1 Mark II, nie bije rekordów pod względem pracy na wysokich ISO.
Domeną "wołów roboczych", do których niewątpliwie zalicza się najnowszy produkt Olympusa, jest niezawodność w każdych warunkach atmosferycznych i tutaj producent sprawdza się bardzo dobrze. Aparat jest bowiem w całości uszczelniany, a więc odporny na kurz i wilgoć. Wewnętrzne testy wykazały podobno również odporność na zanurzenie na minutę w wodzie, jednakże nie od dziś wiadomo, że do takich deklaracji należy podchodzić sceptycznie.
Skupmy się na chwilę na opisie poszczególnych elementów, zaczynając od górnej ścianki.
Z lewej strony znajdziemy włącznik oraz 3 (a nie 2 - jak w E-M1 II) przyciski: pierwszy z nich umożliwia zmianę metody AF oraz pomiaru światła, drugi - regulację trybu seryjnego, samowyzwalacza oraz lampy błyskowej, trzeci natomiast odpowiada za ustawienia braketingu. Dalej znalazło się miejsce dla pokrętła PASM, które dostosowana do profesjonalnego użytkownika - nie znajdziemy tu zatem ustawień artystycznych czy trybu pełnej automatyki, jest za to miejsce na Bulb oraz dodatkowe ustawienie własne C4. Dalej umieszczono przycisk kompensacji ekspozycji, guzik ISO (plusem jest jego chropowata powierzchnia - łatwo go wyczuć "na ślepo") oraz przycisk filmowania. Najbardziej wysunięty jest natomiast guzik wyzwalania migawki. U dołu znalazło się sporo wolnego miejsca - szkoda, że producent nie poszedł za ostatnimi trendami i nie zdecydował się na umiejscowienie tutaj monochromatycznego ekranu dodatkowego.
Niżej odnajdziemy (w końcu!) dżojstik. Warto zaznaczyć, że można się nim poruszać także po skosie. Jego skok jest dobrze wyważony, a do ogólnej pracy nie mamy zastrzeżeń. Poniżej znajduje się guzik Info przełączający widoki na ekranie oraz wybierak wielokierunkowy. U dołu natrafimy jeszcze na przycisk uruchamiający tryb odtwarzania zdjęć. Dużą część tylnej ściany pozostawiono bez elementów sterujących - znalazło się tam jedynie pokrycie chropowatą gumą. Ma to niewątpliwie pozytywny wpływ na wygodę trzymania aparatu.
Niżej, na "dodatkowym" miejscu, wynikającym z obecności pionowego uchwytu, znalazło się kilka ważnych elementów. Po pierwsze, odnajdziemy tu dźwignię Lock z trzema stanami. Dwa pierwsze znane są z poprzednich aparatów producenta, ostatni z kolei, Custom-Lock, odpowiada za blokadę tylko tych elementów, które ustawimy w menu. Jest to rozwiązanie niewątpliwie pozytywne, które w wielu sytuacjach może się przydać. Dalej, idąc od lewej strony, natrafimy na guzik Menu, kosz oraz przycisk oznaczony jako CARD. Znowu - jest to nowość względem innych aparatów OM-D, i znowu - pozytywna. Dostajemy bowiem fizyczny przycisk, którym możemy regulować zapis danych na karty pamięci. Oprócz tego znajdziemy jeszcze guzik regulujący balans bieli oraz, zdublowane - dżojstik, AEL/AFL i pokrętło kontrolne.
Przednia ścianka to aż pięć przycisków oraz pokrętło sterujące. Jeden z nich odpowiada za zwolnienie blokady obiektywu, cztery kolejne natomiast są programowalne. Na uchwycie pionowym również znajdziemy pokrętło oraz przycisk wyzwalania migawki. Nieco dalej, z boku, korzystający z pionowego uchwytu odnajdą również guzik ISO oraz kompensacji ekspozycji.
Widzimy zatem, że liczba elementów sterujących w nowym aparacie pozytywnie zaskakuje. Biorąc pod uwagę fakt, że aż 16 guzików jest programowalnych (wraz z jednym na obiektywach), w aparacie w zasadzie wszystko, co potrzebne jest wyciągnięte na zewnątrz.
Z przodu, u góry odnajdziemy jeszcze gniazdo wężyka spustowego. Warto zaznaczyć, że podpięcie urządzeń przez gniazda nie degraduje szczelności korpusu - ta jest ciągle zachowana.
Menu zostało nieco przebudowane względem poprzednich modeli producenta. Mamy tutaj podział na 4 pierwsze zakładki, gdzie znajduje się stosunkowo niewiele informacji oraz menu konfiguracji, gdzie w zasadzie "upchnięto" całą resztę (aż 24 podzakładki). W efekcie, żeby znaleźć coś, co nas interesuje, musimy się nieco naklikać. Z drugiej strony jednak, każda podzakładka ma swój tytuł jasno określający, jakiego typu ustawienia tu znajdziemy.
Plusem jest także graficzne przedstawienie przycisków w menu konfiguracji elementów sterujących.
Kadrowanie odbywa się poprzez elektroniczny wizjer OLED, który imponuje powiększeniem (0.83x) w ekwiwalencie dla pełnej klatki) oraz prędkością odświeżania (do 120 kl/s). Pewną wpadką może być jednak jego rozdzielczość - mamy tu "zaledwie" 2.36 miliona punktów. Patrząc przez celownik nie można było pozbyć się wrażenia, że obraz nie jest w pełni szczegółowy i bogaty w detale. Pod tym względem aparat zdecydowanie ustępuje ostatnim bezlusterkowcom Sony czy EOS-owi R. Nie do końca naturalna wydaje się także kolorystyka, chociaż tutaj, do wydania werdyktu, potrzebować będziemy większej ilości czasu obcowania z aparatem.
Na koniec "formalnego" opisu warto jeszcze przytoczyć obecność wbudowanego czujnika GPS, barometru (który pomaga w określeniu wysokości, na jakiej znajdowaliśmy się podczas wykonywania zdjęcia), czujnika temperatury oraz kompasu.
Podsumowanie części użytkowo - ergonomicznej nie może być inne, niż pozytywne. Producent nie zalicza tutaj żadnej wpadki - korpus jest świetnie zaprojektowany, oferuje bogaty zestaw elementów i ogromne możliwości konfiguracyjne. Do ideału brakuje jedynie lepszego wizjera - obecnie w tym aspekcie Olympus nieco odstaje od konkurencji.
Przejdźmy teraz do tej ważniejszej części - czyli opisu fotografowania.
To, co producent podkreśla w swoich materiałach prasowych, to udoskonalony i superszybki autofokus. Ciężko mówić tu o "fizycznej" rewolucji - moduł ma dokładnie tyle samo punktów, co E-M1 Mark II (121, wszystkie fazowe). Olympus ma zatem zapewne na myśli udoskonalenia programistyczne. My jednak, po krótkim czasie spędzonym z aparatem, podchodzimy do tej kwestii sceptycznie. Po pierwsze, w najszybszym trybie (15 kl/s) nie działa śledzenie. Jest ono aktywowane dopiero w trybie Low (10 kl/s). Nie mieliśmy co prawda pod ręką dynamicznych obiektów, ale krótkie testy na poruszających się osobach wykazały, że jest dobrze, ale do liderów rynku wciąż trochę jednak brakuje. Śledzenie obiektów wydaje się być nieco opóźnione - ramka nie porusza się w sposób ciągły, lecz skokowo. Bardzo dobrze sprawdza się z kolei śledzenie twarzy. Tutaj jednak znów mamy małe zastrzeżenie - aparat nie zawsze potrafi poprawnie wykryć oko. W większości przypadków należy podejść naprawdę blisko, by rzeczywiście zostało ono odnalezione i potem śledzone. Przy wykonywaniu zdjęć z wykrywaniem twarzy oraz oka na większości zdjęć aparat nie wykrywa oka i ostrość ląduje na nosie.
Poniżej przedstawiamy serię zdjęć 10 kl/s ze śledzeniem twarzy.
Warto w tym miejscu dodać, że wszystkie testy autofokusa śledzącego wykonywaliśmy przy migawce mechanicznej, bowiem elektroniczna, ze względu na efekt rolling shutter, nie nadaje się do fotografowania dynamicznie poruszających się obiektów.
W trybie pojedynczym zdolność detekcji sięga aż -6 EV i tutaj musimy przyznać, że jest lepiej niż dobrze. W miejscu, w którym odbywała się premiera, było ciemno - mimo to ani razu nie mieliśmy problemów z poprawnym ustawieniem ostrości.
To, czym jeszcze chwali się producent, to predefiniowane tryby rozpoznawania i ustawiania ostrości na: sporty motorowe (kask sportowca), samoloty i pociągi. Żadnego z tych obiektów nie mieliśmy jednak pod ręką i musimy uwierzyć producentowi, że rzeczywiście aparat spisuje się pod tym względem poprawnie, co potwierdzali również ambasadorowie, którzy z E-M1X spędzili cały miesiąc.
Pod względem jakości obrazu, do dyspozycji mamy dokładnie ten sam sensor, co w E-M1 Mark II, wspierany przez dwa procesory TruePic VIII (we wspomnianym aparacie był to jeden). Względem wspomnianego aparatu, E-M1X ma lepiej przetwarzać zdjęcia na wyższych czułościach, dzięki czemu JPEG-i mają się charakteryzować lepszą kontrolą zaszumienia. I rzeczywiście, ocena "na oko" potwierdza te zapewnienia, jednakże na specjalną poprawę surowych obrazów nie powinnyśmy liczyć.
Lepszą jakość "obrazka" na pewno może jednak zapewnić udoskonalona stabilizacja, która wg specyfikacji oferuje rekordowe 6 EV (7.5 EV we współpracy ze stabilizacją w obiektywie). Nam, przy wykorzystaniu M.Zuiko Digital ED 45 mm f/1.2 PRO, udało się zejść z czasami naświetlania o 4.5 EV. Warto jednak pamiętać, że stabilizacja nie przyda się za bardzo w sytuacji, gdy musimy na przykład zamrozić ruch sportowca. Podobne ograniczenie dotyka więc tryb Hi-Res, który możemy wykorzystać teraz bez statywu, oferując 50-megapikselowe zdjęcia. Jest to jednak pewien przełom - zdjęcia pokazują fantastyczną wręcz jakość względem konwencjonalnych kadrów, zarówno pod względem obecności szumu, jak i szczegółowości. Kolejnym plusem jest fakt, że nie dotyka nas tu żadne ograniczenie czasu naświetlania, bowiem Hi-Res współpracuje ze stabilizacją. Z naszych doświadczeń wynika jednak, że robienie zdjęć poniżej 1/50 sekundy może skutkować pojawieniem się pewnego rodzaju artefaktów. Mimo to, tryb ten może zdecydowanie się przydać przy wykonywaniu ujęć statycznych, gdy nie mamy przy sobie statywu lub po prostu nie chce nam się go wyciągać z plecaka. Jeżeli jednak już użyjemy, możemy liczyć na aż 80-megapikselowe obrazy. Warto jednak dodać, że tryb bez stabilizacji "zamrozi" nam aparat na około 10 sekund i w tym czasie nie jesteśmy w stanie wykonywać kolejnych zdjęć - nie możemy również wykorzystywać lampy błyskowej.
W kwestii funkcji filmowych wielu oczekiwało, że aparat stanie w szranki z korpusami Panasonika. E-M1X oferuje jednak maksymalną prędkość w trybie 4K 30/25p, brak kompresji ALL-I w najwyższej rozdzielczości oraz próbkowanie 4:2:0. Względem Lumiksów, wciąż sporo zostało do poprawienia i zdecydowanie nie można mówić pod względem możliwości filmowych o rewolucji.
Aparaty Olympusa znane są z funkcji dodatkowych i tych oczywiście w E-M1X nie zabrakło - a nawet przybyła jedna funkcjonalność - Live ND. Na oficjalnej premierze szczegóły działania tej funkcji zostały nazwane "tajemnicą", prawdopodobnie jednak aparat wykonuje po prostu wiele ujęć z wysoką częstotliwością i łączy je w jedno. Można tu zastosować 5 poziomów: ND2 (odpowiednik 1 EV), ND4 (2 EV), ND8 (3 EV), ND16 (4 EV) i ND32 (5 EV), zatem spektakularnych efektów, takich jakie daje na przykład ND1000, nie należy się spodziewać. Warto też wspomnieć o ograniczeniu - funkcja ta nie zadziała przy filmowaniu, gdzie byłaby rzeczywiście potrzebna. Prawdopodobnie wynika to właśnie ze sposobu, w jaki jest realizowana - podczas kręcenia klipów należałoby zatem wykonywać równolegle wiele ujęć.
Czy E-M1X to udana premiera? Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Producent próbuje wejść na bardzo trudny segment, gdzie króluje Canon i Nikon, a ostatnio "podchody" robi Sony. Wszyscy ci producenci oferują jednak matryce pełnoklatkowe, które w bezpośrednim starciu deklasują sensory M43 w pracy na wyższych czułościach. Po lekturze materiałów prasowych mieliśmy nadzieję, że wyróżnikiem Olympusa stanie się praca autofokusa, rzeczywistość jednak pokazała, że wcale nie musi być tak różowo i do Sony A9 jest jednak daleko. Obdzierając materiały prasowe o ustawianiu ostrości z marketingowych zagrywek, względem E-M1 Mark II z istotnych nowości pozostają tu jedynie predefiniowane tryby wykrywania obiektów przy sportach motorowych, pociągach i samolotach. W obecnej formie nie można jednak tego nazwać rewolucją aczkolwiek E-M1X może pokazywać, że praca autofokusa coraz bardziej będzie się zazębiać ze sztucznymi sieciami neuronowymi. Wykrywanie np. ptaków w kadrze może być czymś, co w przyszłości zachęci niektórych fotografów do spojrzenia na aparaty Olympusa przychylniejszym okiem.
Nie należy też zapominać o świetnej ergonomii, znakomitej stabilizacji matrycy, gdzie Olympus po raz kolejny pokazuje, że nie ma sobie równych oraz działającym trybie Hi-Res bez korzystania ze statywu, co pozwala na znacznie szersze wykorzystanie tej funkcji.
Nie wydaje się jednak, by Olympus rzeczywiście był w stanie zawalczyć z potęgami fotoreporterskiego świata. Niektórych kusić może cena, która wynosić ma mniej niż 12 tysięcy złotych i jest zdecydowanie niższa niż ta, jaką przyjdzie nam zapłacić za Nikona D5, Canona 1DX Mark II czy Sony A9 - nie do końca dostajemy tu jednak substytut tych aparatów. Z drugiej strony jednak, taki E-M1 Mark II kosztuje praktycznie dwukrotnie mniej (6999 zł).