Uchwycone obiektywem. Lekcje legendarnego fotografa dzikich zwierząt
10. Sukces i frustracja
A potem, pewnego dnia, zobaczyłem swoje nazwisko na liście osób zaangażowanych w federalny plan ratowania zagrożonych gatunków i dotarło do mnie, że być może moja działalność i moje zdjęcia mają jakieś znaczenie. Nawet się bardzo nie zdziwiłem, gdy okazało się, że moje pierwsze zdjęcie opublikowane w „National Geographic” to było zdjęcie szczura kangurowego (Dan powiedział mi później, że to zdjęcie miało większy wpływ na przyszłość tego gatunku niż cokolwiek innego, co zostało w tej sprawie zrobione). W końcu pewnego dnia na kamienistej równinie odbyła się mała ceremonia i zostałem obdarowany dyplomem stwierdzającym, że jestem badaczem zasłużonym dla programu ochrony zagrożonych gatunków (Endangered Species Recovery Program). Byłem tak szczęśliwy, że z trudem powstrzymałem łzy wzruszenia.
Wybraliśmy się na równinę tylko dlatego, że GKR to gatunek odgrywający wielką rolę w życiu lisów długouchych z San Joaquin, krócej: SJKF (ang. San Joaquin kit fox). Choć na równinach znaleźliśmy wszystkie inne ogniwa łańcucha, to SJKF tam nie spotkaliśmy. Dan wypełnił wiele luk w naszej wiedzy na ten temat, pora więc była zająć się w końcu samym lisem.
A potem, pewnego dnia... dotarło do mnie, że być może moja działalność i moje zdjęcia mają jakieś znaczenie. |
Sprecyzowałem wtedy do końca zadania, jakie postawiłem przed sobą jako fotograf. Z pierwszej wyprawy do siedliska GKR wróciłem z poczuciem niedosytu. Czemu? Użyłem najnowszej techniki i zrobiłem całkiem niezłe zdjęcia, nie robiąc przy tym żadnej krzywdy fotografowanym stworzeniom. Zdałem sobie jednak sprawę, że utrwaliłem tylko drobne urywki tej historii. GKR to więcej niż ładne stworzonko siedzące przed swoją norką. Portrety nie wystarczą. Są potrzebne wydawcom, znakomicie się nadają na okładki, ale mnie to nie zadowala. Chcę sfotografować całe życie zwierzęcia, którym się zajmuję. Poczułem się przygnębiony. Kto, u licha, zapłaci mi za to, że będę fotografować zwierzęta, które nikogo prawie nie obchodzą, tak żebym mógł poświęcić temu moje życie? Odpowiedź była oczywista: nikt. Zrozumiałem, że mogę to robić tylko wtedy, gdy sam to sfinansuję.
Wtedy naprawdę dopadła mnie frustracja. Do mojego sklepu przyszedł klient, który właśnie dostał grant w wysokości 25 000 dolarów, żeby nagrywać dźwięki fletu na tle szumu afrykańskiej sawanny. Potrzebował aparatu, żeby sfotografować to przedsięwzięcie, i wyszedł ze sprzętem za 23 000 dolarów. Przyszedł inny, którzy właśnie wybierał się na safari. Kupił aparat za 18 000, planując, że wręczy go nastolatkowi poznanemu w parafialnym kościele, którego zadaniem będzie fotografować wyprawę. Ale nikt nie był skłonny dać ani dolara na fotografowanie zagrożonych miejscowych gatunków.