Uchwycone obiektywem. Lekcje legendarnego fotografa dzikich zwierząt
3. Praca bez siatki ochronnej
To miał być pierwszy projekt, przy którym miałem pracować pozbawiony bezpiecznego zaplecza własnego samochodu. Obecnie, z całym mym podróżniczym doświadczeniem, nie widziałbym w tym nic strasznego, lecz wtedy byłem przyzwyczajony wozić ze sobą wszystko, włącznie z kuchennym zlewem. Długo myślałem nad pakowaniem. Zebrałem mój sprzęt i to, co uznałem za konieczne, wsadziłem wszystko do mego camaro i pojechałem do portu w Ventura.
Jeden z naszych „weteranów”, modrowronek kalifornijski z Santa Cruz, prezentuje swe dość zużyte obrączki (oraz spryt, bo nie chciał się zbliżyć do pułapki). Zdjęcie zrobione Nikonem F3 z obiektywem Nikkor 400 mm f/5.6, na kliszy Kodachrome 64. |
Na wyspę podwiozła nas marynarka Stanów Zjednoczonych. To był prawdziwy kuter patrolowy, taki, jaki można było zobaczyć (w każdym razie wtedy) w serialu McHale’s Navy. Zaniosłem do portu mój bagaż, sprzęt, rzeczy osobiste oraz żywność. Bez trudu zabrałem wszystko za jednym zamachem. Dotarłem na miejsce zbiórki i zastałem tam całe stosy przeróżnych rzeczy. Zabrałem same suche produkty ze względu na oszczędność miejsca i skrócenie czasu przygotowania, tymczasem Charlie i jego ekipa przybyli z chłodziarkami wypełnionymi świeżą żywnością i zamierzali zajmować się gotowaniem. Zapewnili mnie, że dla mnie też zabrali mnóstwo jedzenia. Wytłumaczyłem im, że wziąłem zupy w proszku, żeby mieć więcej miejsca na klisze. Uwierzyli bez zastrzeżeń i odnieśli się z szacunkiem do mego poświęcenia. Jednak problem z pakowaniem polegał nie tylko na tym, że wszystko musiało bezpiecznie dotrzeć na wyspę. Musiałem też mieć możliwość noszenia ze sobą na wyspie wszystkiego, co będzie mi potrzebne. To było jeszcze, zanim zaczęto sprzedawać fotopaki, więc przekształciłem plecak w mój pierwszy fotopak. To była ostatnia rzecz, jaką wniosłem na pokład, i nie rozstawałem się z nią odtąd ani na chwilę.
Ależ to była ostra jazda! Kapitan przeszedł na pełną prędkość, gdy tylko minęliśmy ostatnią portową boję, i nie zwolnił ani na moment aż do wybrzeży wyspy. Gnaliśmy, roztrącając fale, zakręcając tylko od czasu do czasu, by ominąć przeszkodę w rodzaju wieloryba. Widzieliśmy po drodze płetwale błękitne, wale szare, grindwale i ptaki pelagiczne — dla mnie to była zupełna nowość.
Charlie i inni wykrzykiwali nazwy to tego, to innego gatunku ptaków, lecz nic mi one nie mówiły (teraz już znam je wszystkie). Nawet nie wyjąłem aparatu. Siedziałem tam, słuchałem i chłonąłem to wszystko.
Dotarliśmy do wyspy, przeładowaliśmy bagaże do samochodów i pojechaliśmy do bazy. Gdy zbliżyliśmy się do centrum badawczego, przywitał nas wyspiarski lis. Kierownik centrum zrobił doktorat na temat tamtejszych lisów, więc wszelkie informacje o tym charyzmatycznym stworzeniu były wyjątkowo łatwo dostępne. Trudno było się skoncentrować na głównym temacie badań naszej ekipy, czyli modrowronkach. Modrowronki z Santa Cruz wyglądają podobnie do lądowych, lecz jest to odrębny podgatunek.
Niezależnie od tego, czy podróżuję samolotem, czy samochodem, po wielogodzinnej podróży matryca światłoczuła mego aparatu zawsze jest zabrudzona, choćbym przed wyjazdem najstaranniej ją czyścił. To skutek wibracji. Dlatego po dotarciu na miejsce zawsze czyszczę sensor, zanim zacznę fotografować. |
Sprzęt, jaki zabrałem ze sobą, nie był zbyt wymyślny: dwa Nikony F3 (wersja P i T) oraz obiektywy: 20 mm f/2.8, 35 – 70 mm f/2.8, 35 – 200 mm f/3.5 oraz 400 mm f/5.6. Miałem też flesze i uchwyt do nich, klisze, statyw i kamizelkę fotograficzną. Wszystko to trafiło do podręcznej torby, każda rzecz z osobna starannie zabezpieczona. Pracując na wyspie, większość ekwipunku nosiłem w kieszeniach kamizelki, a mój F3P z obiektywem 400 mm f/5.6 zawsze wisiał na pasku na mym ramieniu. Patrzę dziś na tę listę i chichoczę. Jakie wszystko było wtedy nieskomplikowane! Zadziwiające, ile sprzętu noszą teraz ze sobą ludzie zatrudnieni do podobnych zadań. Lecz to, co wziąłem, wystarczyło w zupełności, i dotąd mam te zdjęcia.