Canon EF 85 mm f/1.2L II USM - test obiektywu
3. Budowa i jakość wykonania
EF 85L, jak wszystkie L-ki o krótszych ogniskowych, nie jest biały lecz
czarny, a o przynależności do serii Luxury świadczy czerwony pasek na
obudowie. Jeśli padło już słowo obudowa, opiszmy ją dokładniej. Obiektyw
zaczyna się metalowym bagnetem, w którym, bardzo płyciutko, tkwi tylna i
nieruchoma soczewka obiektywu. Jest ona na tyle duża i tak płytko, że
styki są naklejone bezpośrednio na nią. Następnie, na czarnej, szczelnej
i wykonanej z kompozytów magnezowych obudowie znajdziemy napis z
ogniskową obiektywu, a na lewo od niego przełącznik trybu pracy
autofokusa (AF/MF). Jeszcze wyżej znajdziemy czytelną skalę ostrości
wyrażoną w stopach i w metrach oraz umieszczoną za szybką. Pod nią
widnieje skala głębi ostrości dla przysłon od f/4 do f/16.
Jeszcze wyżej natrafimy na całkiem spory, karbowany i gumowany pierścień do manualnego ustawiania ostrości. Napiszę kilka słów o nim, bo zupełnie nie przypadł mi do gustu. W wielu obiektywach firmy Canon mamy tzw. opcję FTM, która pozwala nam przesuwać pierścieniem do manualnego ustawiania ostrości, nawet wtedy gdy obiektyw jest ustawiony w tryb AF. Dla mnie to bardzo wygodny sposób pracy. W przypadku EF 85L, Canon zdecydował się jednak na zupełnie inne rozwiązanie, dość powszechnie stosowane w obiektywach Olympusa, gdzie pierścień do manualnego ustawiania ostrości nie jest czysto mechaniczny, lecz w ruszaniu soczewkami posiłkuje się specjalnym silniczkiem i przekładniami. Wygląda to fajnie, ale tutaj takie nie jest. Przede wszystkim w trybie AF, pierścieniem możemy kręcić sobie do woli, a nie spowoduje to żadnego ruchu skali ostrości. Co więcej, pierścień robi się całkowicie bezużyteczny nawet w trybie MF, gdy obiektyw zostanie odłączony od korpusu. Silniczek nie ma wtedy zasilania poprzez styki i pierścieniem znów możemy sobie kręcić do woli, bez żadnego efektu. Jest to o tyle uciążliwie, że czasami po zdjęciu obiektywu, żeby lepiej leżał w torbie, chce się go przeogniskować do minimalnych rozmiarów. W przypadku EF 85L, żeby to zrobić musimy najpierw podłączyć obiektyw do korpusu, potem włączyć korpus, a następnie przestawić obiektyw w tryb MF. Uciążliwe...
Co więcej, żeby ten silniczek nam coś dawał... Pierścień chodzi naprawdę luźno, na mój gust zdecydowanie za luźno. Ratuje go tylko ogromny zakres skali odległości. W przypadku EF 85 f/1.8, żeby przejechać całą skalę ostrości wystarczy wykonać obrót pierścienia o jakieś 90 stopni. W przypadku 85L jest to aż 250 stopni! Więc tak naprawdę mały ruch luźnego pierścienia, powoduje naprawdę niewielki ruch soczewek i niewielką zmianę ostrości.
Za gumowanym pierścieniem znajdziemy wspomniany już czerwony pasek z nazwą obiektywu nad nim. Jeszcze dalej jest gładki pierścień otaczający przedni układ soczewek, który po przejściu do minimalnej ostrości wystaje z zasadniczej części obudowy na około 1.5 centymetra. Ten fakt, wraz z nieruchomością tylnej soczewki, świadczy o tym, że elementy optyczne zmieniają wzajemne położenia, a więc kręcenie pierścieniem do manualnego ustawiania ostrości powoduje też zmianę ogniskowej. W tym przypadku pewnie nieznaczną, ale warto o tym pamiętać. Obiektyw kończy się nierotującym mocowaniem filtrów o średnicy 72 mm. Co ciekawe, biorąc pod uwagę światło obiektywu wcale nie jest to duży rozmiar. Mająca światło f/1.4 85-tka Nikona wymaga używania filtrów rozmiaru 77 mm.
Canon nie jest też najbardziej skomplikowaną konstrukcją w tej klasie
sprzętu, bo Nikkor czy też tani Samyang 1.4/85 zawierają jedną soczewkę więcej. EF 85L ma w sumie
8 elementów ustawionych w 7 grupach. Jednej z soczewek nadano kształt
asferyczny. Obiektyw wyposażono dodatkowo w kołową przysłonę o ośmiu
listkach, którą można przymknąć maksymalnie do f/16.
Kupujący dostaje w zestawie oba dekielki i osłonę przeciwsłoneczną. Szkoda, że w kwocie 9000 zł, którą musimy wyłożyć za obiektyw, nie dostajemy dobrego futerału w stylu dłuższych L-ek, a tylko miękki pokrowiec.